Tybetańscy mnisi walczą o przetrwanie

Socrealbuddyzm
To buddyzm ma się dostosować do socjalizmu, a nie socjalizm do buddyzmu - uznały chińskie władze i w Tybecie konsekwentnie realizują ten program

ROBERT STEFANICKI

Z nosem przyklejonym do szyby obserwował białe szczyty gór, kawałek po kawałku wydobywane z mroku przez promienie wschodzącego słońca. - Z tej strony wyglądają inaczej - westchnął. Miał 25 lat, ciemnoczerwone szaty mnicha, ogoloną na zero głowę i, mimo lata, zaróżowione od mrozu policzki. Miesiąc wcześniej opuścił swój klasztor w Tybecie i przez zaśnieżone przełęcze Himalajów dotarł do Nepalu. Spotkaliśmy się w autobusie, który wiózł go do nowego, "emigracyjnego" klasztoru w indyjskiej Dharamsali.

- W Tybecie nie miałem szans na otrzymanie prawidłowego wykształcenia. W moim klasztorze było dawniej 90 mnichów, teraz jest 30, nie ma też odpowiednich nauczycieli. Chińczycy nie pozwalają nam praktykować naszej religii - tłumaczy Tampa, dlaczego zdecydował się uciec.

Precz z klasztorami

Tragedia Tybetu zaczęła się w roku 1950, kiedy chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza przystąpiła do "wyzwalania ziem chińskich", zakończonego rok później wkroczeniem do stolicy Lhasy. Choć Pekin na piśmie zagwarantował "ochronę prawa do wolności wyznania i przekonań religijnych", obietnicy tej, podobnie jak i innych zobowiązań dotyczących autonomii Tybetu, nigdy nie dotrzymał. Chińczycy krok po kroku narzucali Tybetańczykom swoją władzę i ideologię.

Zgodnie z komunistyczną doktryną tłumaczono, że "wiara religijna jest wiarą ślepą, której należy się wyrzec i potępić". Jednak w Tybecie, gdzie tożsamość narodowa i religijna są nierozłączne, a buddyzm przenika każdy aspekt życia, hasła te trafiały w próżnię. Chińczycy szybko zrozumieli, że chcąc podporządkować sobie naród, muszą zniszczyć jego religię. Polityka ta, realizowana od połowy lat 50., dobrze pasowała do terroru rewolucji kulturalnej lat 1966-76.

Planowo niszczono świątynie. Pierwsza z ekip wydłubywała z ozdób kamienie szlachetne, druga wywoziła przedmioty z metalu. Następnie wysadzano ściany i zabierano to, co jeszcze mogło się przydać: belki, dachówki. Antyki były przetapiane na sztaby lub sprzedawane na międzynarodowym rynku.

Religii publicznie okazywano pogardę. Zrujnowane klasztory zamieniano w magazyny i chlewy, święte księgi palono i mieszano z gnojem do nawożenia pól, ze świętych kamieni z wyrytymi modlitwami budowano drogi i szalety, mnisi i mniszki zmuszani byli do publicznego uprawiania stosunków płciowych. Z 600 tys. duchownych niemal połowie kazano wyrzec się święceń, a ponad sto tysięcy poddano torturom i zamordowano.

Precz z darmozjadami

Do końca rewolucji kulturalnej z ponad 6 tys. tybetańskich klasztorów przetrwało zaledwie osiem. Pod koniec lat 70. pozwolono na odbudowę niektórych świątyń i pokazuje się je teraz zachodnim turystom. - Nie remontuje się domu przez odnowienie fasady - tłumaczył mi tybetański lama. - Klasztor to nie budynek, ale osoba opata, wiedza nauczycieli, święte księgi i relikwie. A to zostało zniszczone bezpowrotnie.

Przed chińską inwazją niemal każda tybetańska rodzina oddawała przynajmniej jedno dziecko do klasztoru. Ponieważ w Tybecie nie było innych szkół, wieloletnie studia buddyjskie kształciły elitę intelektualną kraju. Chińczycy utrudnili studiowanie buddyzmu, nie dając w zamian szans na uzyskanie odpowiedniego wykształcenia świeckiego.

Administracyjne ograniczanie liczby mnichów (np. w klasztorze Drepung z 10 tys. do 400) tłumaczono brakiem pieniędzy na utrzymanie tak dużej społeczności "darmozjadów". By wstąpić do klasztoru, trzeba uzyskać zgodę przeróżnych urzędów, co trwa kilka miesięcy. Kandydat musi wykazać się odpowiednim klasowo pochodzeniem, miłością do ojczyzny i partii komunistycznej oraz przejść ideologiczne przeszkolenie.

Precz z zacofaniem i gnuśnością

Względna odwilż skończyła się w 1989 r. zduszeniem serii największych od 40 lat niepodległościowych demonstracji i wprowadzeniem stanu wyjątkowego w Lhasie. Obecny wiceprezydent ChRL Hu Jintao, który stał wówczas na czele komunistycznej partii w Tybecie. sformułował obowiązującą do dziś politykę "zwalczania separatyzmu z jednej strony i budowania gospodarki z drugiej". Druga fala represji rozpoczęła się w 1994 r., kiedy Stany Zjednoczone przestały wiązać problem przestrzegania praw człowieka z klauzulą najwyższego uprzywilejowania w handlu z Chinami.

Przywódcy partii komunistycznej przyjęli wtedy plan "budowy socjalistycznej gospodarki rynkowej", czyli włączenia . podbitego kraju w obieg gospodarczy Chin. Przeszkadzało w tym szerzące się w Tybecie "zacofanie i gnuśność", za czym - zdaniem Pekinu - stała religia. "Buddyzm tybetański musi się zreformować, by służyć rozwojowi i stabilizacji Tybetu. Religijne doktryny i praktyki, które nie pasują do społeczeństwa socjalistycznego, powinny zostać zmienione" - głosi oficjalny dokument zatytułowany "Złoty most do nowej epoki". W ubiegłym roku chiński szef partii komunistycznej w Tybecie wprost nazwał obecny tu od VII w. buddyzm "kulturą obcą".

W dostosowaniu buddyzmu do socjalizmu mają pomóc wydane przez władze zbiory przepisów, takie jak "Kierowanie życiem religijnym w Tybecie'' czy "Szczegółowe zasady reinkarnowania się żywych buddów". Każdym klasztorem kieruje ściśle kontrolowany przez partię Komitet Demokratycznego Zarządzania. Kontrolę zwiększono, powołując rzeszę urzędników zwanych "rejestratorami świątyń". których potocznie zaczęto nazywać "policją świątynną". Do klasztorów wysłano grupy politycznych wykładowców. - Wszystkim mnichom kazali podpisać trzypunktową deklarację lojalności - wspomina Tampa. - Musieliśmy uznać, że właściwym rinpocze (opatem) jest ten, którego wybiorą Chińczycy; wyrzucić wszystkie fotografie Dalajlamy i przyznać, że w Tybecie jest wolność.

Opornych wydalano. Tylko w ubiegłym roku z klasztorów usunięto ok. 3 tys. mnichów, nie pozwalając im na powrót do rodzinnych domów i podjęcie pracy. Tybetańska Komisja ds. Narodowości i Religii postanowiła, że klasztory, których mieszkańcy wezmą udział w protestach politycznych, zostaną zamknięte. Los taki spotkał np. 20 mniszek z klasztoru Songczen, które poinformowano, że mają pięć dni na wyburzenie wybudowanych przez siebie kwater i rozejście się do domów. Budynek innego zlikwidowanego klasztoru władze dały chłopu, by przerobił go na zagrodę dla owiec.

Precz z kontrrewolucyjną propagandą

- Walka z religią ma dwa cele - twierdzi Adam Kozieł z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. - Sprowokowanie potencjalnych "buntowników" do ujawnienia się, a to właśnie kler jest najsilniej zaangażowany w ruch niepodległościowy, oraz stworzenie atmosfery, w której zdecydują się oni na emigrację. Chińczycy uważają, że to rozwiąże problem.

Co roku z Tybetu ucieka 2-3 tys. Tybetańczyków. Połowa z nich to mnisi lub mniszki. Duchowni stanowią też większość z kilkuset więźniów politycznych przetrzymywanych przez chińskie władze. Aresztowani zwykle za rozlepianie ulotek, udział w niewielkich i całkowicie pokojowych demonstracjach poparcia dla niepodległości Tybetu albo za sam zamiar takiego udziału. Ktoś obliczył, że przeciętna manifestacja w Lhasie trwa dwie minuty - zaraz po rozwinięciu transparentów następuje "zwinięcie" dysydentów do aresztu. Wiele miesięcy czeka się tam na postawienie zarzutów. Tortury są na porządku dziennym.

- Co dziesięć dni byłam przez cały dzień przesłuchiwana i bita metalową rurką. Do szyi przystawiali mi pałkę elektryczną - wspomina mniszka Atisza. Inna opowiada: - W więzieniu musiałam oddawać krew potrzebną chińskim żołnierzom. Zabierali jej tak dużo, że nie mogłam stać o własnych siłach.

Wyroki są coraz wyższe. Mniszce Ngawang Choekyi do pięcioletniego za demonstrację dodano osiem lat za "szerzenie kontrrewolucyjnej propagandy". Ngawang nagrała na przemyconym do więzienia magnetofonie patriotyczne pieśni i wiersze napisane przez 14 więźniarek. "Gdzie jest wolność, która kiedyś była nasza?" - pyta jedna z nich.

Precz z Dalajem i jego kliką

Jednocześnie przystąpiono do agresywnej kampanii przeciwko Dalajlamie, przywódcy Tybetańczyków, przebywającemu od 1959 r. na emigracji. Dotychczas Chiny kwestionowały tylko jego polityczną władzę, od niedawna-również religijną. Dowodzono, że skoro celem buddyzmu jest niesienie pomocy i pokoju, a "Dalaj i jego klika" ogłupiają i skłócają ludzi (domagając się autonomii dla Tybetu), to nie można go traktować jak duchowego przywódcy. Od mnichów i urzędników wymagano pisemnego odcięcia się od "poglądów i roszczeń" Dalajlamy oraz zniszczenia jego zdjęć czczonych na ołtarzach. Tybetańskich członków partii proszono o zademonstrowanie braku zainteresowania religią.

Sytuację pogorszył konflikt wokół panczenlamy - drugiego w hierarchii religijnego przywódcy Tybetańczyków. Buddyjska doktryna reinkarnacji każe szukać wcieleń najwyższych duchowych nauczycieli. Ateizm nie przeszkodził chińskim władzom w próbie wykorzystania tego rytuału do własnych celów. W 1995 r. sformowana pod okiem partii "komisja poszukująca" pod kierownictwem znanego z uległości wobec władz Czadrela Rinpocze uznała, że wcieleniem zmarłego X panczenlamy jest Gendun Czokji Nima. Rozpoznał go też Dalajlama, co rozwścieczyło Chińczyków. Sześcioletni chłopiec zniknął. Czadrela Rinpocze i 60 innych osób aresztowano, a w ub.r. za "próbę podziału kraju" skazano go na sześć lat więzienia.

W sprawę zaangażowali się najwyżsi przywódcy Chin - Jiang Zemin i Li Peng. Postanowiono wybrać "chińskiego" panczenlamę, ale tak, aby wyglądało to na tradycyjny tybetański rytuał. Sięgnięto do nie praktykowanego zwyczaju losowania ze Złotej Urny. Przeprowadził je potajemnie w środku nocy lama - kolaborant w obecności przedstawicieli rządu. Wybranego w ten sposób "panczenlamę" intronizowano z pełną przepychu ceremonią.

Tego samego dnia rodziców Genduna Czokji Nimy publicznie potępiono za "notoryczną spekulację, oszustwa, pazerność na sławę i zyski", a samego sześciolatka za "utopienie psa". Panczenlama prawdopodobnie jest więziony w Pekinie. Delegacja tybetańskich aparatczyków podczas wizyty w Norwegii w grudniu zeszłego roku odmówiła zdradzenia miejsca pobytu Genduna, gdyż "nie życzą sobie tego jego rodzice".

Niech żyje partia i ojczyzna

Ragdi, szef rządu Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, antyreligijną kampanię porównał do walki z terrorystycznymi sektami prowadzoną przez Japonię czy USA. - Chcemy tylko powstrzymać małą grupkę ludzi, którzy dążą do wywołania chaosu i rozpadu kraju pod przykrywką religii.

W marcu partia ogłosiła, że kampania edukacyjna "pomaga ludziom kochać ojczyznę" i przynosi znakomite efekty. Uświadomiono 35 tys. mnichów i mniszek z 700 świątyń, zaprowadzono porządek w klasztornych finansach, zapobiegając w ten sposób "powszechnym kradzieżom". - Olbrzymia rzesza wiernych chce, by rząd wziął w swoje ręce kierowanie świątyniami i mnichami - przekonuje Ragdi.

Nie wiadomo, czy słowa te rzeczywiście obrazują dobre samopoczucie urzędników rządowych, czy są tylko przykrywką dla poczucia klęski ich polityki. Według opublikowanego w maju raportu władze zastanawiały się nad zmianą taktyki, gdyż surowe metody i kary zaczynały obracać się przeciw nim. Upadek intelektualny i finansowy klasztorów nie spowodował odejścia Tybetańczyków od wiary. Kolejne represje, zamiast powstrzymywać ruch niepodległościowy, skutkują coraz większą nienawiścią do okupanta. Tybetańczycy i przewyższający ich już liczebnie chińscy osadnicy nie żyją razem, lecz obok siebie, oddzieleni murem pogardy, niezrozumienia i wrogości. - Mieliśmy w przeszłości kontakty z chińskim rządem, ale różnimy się tak bardzo, że trudno uznać nam ich zwierzchność - tłumaczył mi Tampa. Jeden z najsłynniejszych chińskich dysydentów Wei Jingsheng napisał w liście do Deng Xiaopinga: "Żeby rozwiązać problem Tybetu, trzeba go przede wszystkim zrozumieć".

Za Gazetą Wyborczą z 23 kwietnia 1998

 

Powrót do menu Kronika     Powrót do strony głównej