Mam tylko jedno pragnienie

 
 
Palden Gjaco, slynny wiezien polityczny, uciekl z Tybetu do Indii we wrzesniu 1992 roku. Obecnie mieszka w Dharamsali w polnocnych Indiach. W marcu 1995 roku zeznawal przed Komisja Praw Czlowieka ONZ w Genewie. W trakcie przesluchania pokazal urzadzenia, jakich uzywaja Chinczycy do torturowania wiezniow, ktore udalo mu sie wywiezc z Tybetu. Wielu obserwatorow, dyplomatow i ekspertow ONZ uwaza, ze jego swiadectwo wplynelo na wynik glosowania - po raz pierwszy Organizacja Narodow Zjednoczonych nie przyjela wniosku ChRL. Chodzilo o zablokowanie dyskusji nad rezolucja, potepiajaca Chiny za gwalcenie podstawowych praw czlowieka.

W 1993 roku Franceska von Holton przeprowadzila serie wywiadow z Paldenem Gjaco i spisala historie jego zycia.

Palden Gjaco, szescdziesieciodwuletni mnich, dotarl do Dharamsali w 1992 roku po trzydziestu trzech latach koszmaru: tortur, przymusowej pracy i upokorzen w roznych wiezieniach i obozach pracy Tybetu. "Przy zyciu trzymalo mnie tylko pragnienie powiedzenia swiatu, co dzieje sie w moim kraju", powiedzial, kiedy zapytalam, jak udalo mu sie przezyc.

Urodzilem sie w Panam, w okregu Gjance, w 1931 roku. Moja rodzina byla stosunkowo zamozna. Ojciec pracowal jako poborca podatkowy az do wkroczenia Chinczykow w 1950 roku. Kiedy ukonczylem dziesiec lat, wstapilem do klasztoru Gadrong Gonpa w Szigace, gdzie uczylem sie przez szesc lat; nastepnie przenioslem sie do klasztoru Drepung, polozonego w poblizu Lhasy.

10 marca 1959 roku wybralem sie do miasta. Znajomi powiedzieli mi, ze wokol Norbulingki [letniej rezydencji Dalajlamy] zgromadzily sie tysiace ludzi, by zapobiec porwaniu Jego Swiatobliwosci przez Chinczykow. Kiedy dotarlem do siedziby Jego Swiatobliwosci, zobaczylem nieprzebrane tlumy. Ludzie siedzieli, stali, lezeli na ziemi; do blokady przylaczyli sie nawet slepcy. Nie zostalem tam dlugo - pobieglem do Drepungu, gdzie pomagalem w zorganizowaniu malego oddzialu ochotnikow. Trzy wielkie klasztory - Sera, Drepung i Ganden - postanowily bronic sie, jesli dojdzie do najgorszego. Dostarczono nam niewielkie ilosci broni. Mianowano mnie dowodca stuosobowej "armii".

Walki wybuchly 19 marca. Mojemu oddzialowi nie udalo sie wziac w nich udzialu. Kilkakrotnie wystrzelilismy w kierunku chinskich pozycji, ale nikogo nie widzielismy. Kiedy komunisci rozpoczeli bombardowanie, miasto utonelo w tumanach kurzu. Myslalem tylko o bezpieczenstwie Jego Swiatobliwosci. Nie wiedzialem wowczas, ze zdolal opuscic Lhase i byl juz w drodze do Indii.

21 marca walki ustaly. Wrocilem do Drepungu. Klasztor otoczyli chinscy zolnierze, ale udalo mi sie wsliznac od tylu. Wiekszosc mnichow zniknela. Na miejscu byl jednak moj siedemdziesieciodwuletni nauczyciel, Rigdzin Dziampa. Probowalem przekonac go do ucieczki, ale uslyszalem tylko: "Jestem za stary. Idz sam, ja zostane". Bylem jednak uparty i przekonalem wreszcie Rigdzina Dziampe. Wzialem go na plecy i wynioslem z klasztoru. Ominawszy chinskie posterunki, ruszylismy w czternastodniowa droge do Panamu. Nie moglismy isc glowna droga, ktora patrolowaly chinskie oddzialy. Ilekroc musielismy sie wspinac, nioslem swego nauczyciela na plecach. Kiedy dotarlismy do Panamu, Rigdzin Dziampa zostal aresztowany. Na przesluchaniu utrzymywal, ze jest Hindusem, pokazujac Chinczykom swoje zdjecie z Jawaharlalem Nehru.

Oskarzono go o szpiegostwo. Mial szczescie, gdyz odeslano go do Indii. Mnie aresztowano wkrotce potem i przewieziono do klasztoru Drepung na przesluchanie. Zakuto mnie w kajdany; kopano i bito palka nabijana gwozdziami. Kiedy sledztwo sie skonczylo, przewieziono mnie z powrotem do Panamu, gdzie mialem odsiedziec siedmioletni wyrok. Przez pierwszych osiem miesiecy mialem skute rece i nogi. Potem zapytano mnie, czy "zmienilem juz postawe" i jestem gotowy do pracy. Odpowiedzialem, ze moge pracowac. Zdjeto mi kajdany z rak i przeniesiono do wieziennego warsztatu, w ktorym wyrabialismy dywany. Trudno bylo pracowac ze skutymi nogami. Wykopalem dziure w ziemi, do ktorej wsuwalem stopy, zeby moc tkac. Kajdany z nog zdjeto nam dopiero po dwoch latach.

W 1962 roku, udreczony warunkami panujacymi w wiezieniu, postanowilem uciec. Bardzo pragnalem poinformowac swiat o tym, co dzieje sie w moim kraju. Wraz z szescioma innymi wiezniami udalo mi sie dotrzec do granicznego miasteczka Dangmo. Niestety, wpadlismy tu w rece oddzialu, bioracego udzial w wojnie granicznej miedzy Chinami i Indiami. Przewieziono nas wszystkich do wiezienia Panamszeng. Moj wyrok zwiekszono o osiem lat. Za probe ucieczki ukarano nas bardzo surowo: powieszono za skute za plecami rece i dotkliwie pobito. Po pewnym czasie wiezienne zycie znow potoczylo sie normalnym rytmem. Codziennie zaprzegano nas do plugow. Brakowalo jedzenia. Wielu wiezniow umarlo z glodu. Nie chcialem polowac na myszy, szczury i owady. Moczylem w wodzie swoje buty i zjadalem je po kawalku. Wiekszosc starszych wiezniow nie przezyla tego okresu.

W 1966 roku, wraz z wybuchem rewolucji kulturalnej, sytuacja w wiezieniu jeszcze sie pogorszyla. Wiezniowie musieli tez oddac wszelkie tybetanskie przedmioty, jakie mieli: kubki, ubrania, woreczki, rozance itd.

Pewnego dnia wladze oglosily, ze odbedzie sie debata na temat przyszlosci Tybetu. W tym czasie w wiezieniu Panamszeng przebywalo okolo trzech tysiecy wiezniow, w wiekszosci politycznych. Wszyscy wiezniowie polityczni musieli wysluchac przemowienia chinskiego urzednika na temat przyszlosci Tybetu. Mowil on o postepach, poczynionych we wszystkich krajach komunistycznych, i powtarzal, ze demokracja umiera, a komunizm rozkwita. Powiedzial tez, ze juz wkrotce rzad Indii ugnie sie przed potega Chin i wyda im Dalajlame. Po pogadance urzednik kazal nam podzielic sie na pietnastoosobowe grupy. Moglismy zdecydowac, czy chcemy bronic pogladow, przedstawionych przez urzednika, czy tez je atakowac. Potem wyslano nas do osobnych pomieszczen, w ktorych mielismy prowadzic dyskusje. Przylaczylem sie do grupy, ktora bronila punktu widzenia Tybetanczykow, atakujac komunizm. Kazdy musial spisac swoje poglady i przedstawic je wladzom wiezienia.

Po pewnym czasie wszystkie grupy wezwano znow do glownej sali. Ich rzecznicy dyskutowali o tym, czy Tybet powinien byc niepodlegly. Polowa opowiedziala sie za odzyskaniem niepodleglosci. Debata trwala siedem dni. Wreszcie wladze wiezienia uznaly, ze oboz "niepodleglosciowy" wygral dyskusje. Chinczycy oswiadczyli, ze przekonalismy ich do naszych idei, choc trudno im orzec, czy uda sie je zrealizowac. Dzis wstydze sie tego, ale wtedy naprawde wierzylem, ze mowia szczerze. Wydaje mi sie, ze Chinczycy zrobili to tylko po to, zeby dowiedziawszy sie wiecej o historii i kulturze Tybetu, moc manipulowac faktami i przedstawiac je w falszywym swietle. Po zakonczeniu debaty chinska propaganda cytowala nasze argumenty, dowodzac, ze nawet my nie wierzymy w odzyskanie niepodleglosci. Podano nazwiska tych, ktorzy opowiadali sie za niepodlegloscia, przedstawiajac nas jako zwolennikow chinskiej administracji.

W 1966 roku przeniesiono mnie do wiezienia Outritu. Nie pracowalem tu w polu, lecz w kamieniolomie. Co pewien czas wiezniow politycznych wzywano na "thamzingi", czyli "wiece walki klasowej", podczas ktorych kazano nam krytykowac "stare", tradycyjne spoleczenstwo tybetanskie i Dalajlame. Musielismy deptac jego zdjecia i "demaskowac zdradziecka polityke". Tych, ktorzy sie sprzeciwiali, zmuszano do podpisania "przyznania sie do winy" - dokumentu, ktory glosil, ze nizej podpisany postapil niewlasciwie i w z zwiazku z tym prosi o wykonanie na nim wyroku. Jezeli jakis wiezien nie chcial podpisac takiego "zeznania", straznicy sila wkladali mu pioro do reki i przekreslali nim dokument. Skazanych informowano o dacie egzekucji na trzy dni przed jej wykonaniem. W przeddzien egzekucji zmuszano ich do spiewania i tanczenia przed frontem wiezniow. Wszyscy plakalismy, patrzac na te ponure widowiska. Nie pozwalano nam nawet umierac z godnoscia.

W dniu egzekucji na szyjach skazanych wieszano ciezkie drewniane tablice z napisami w jezyku chinskim. Potem wrzucano ich na ciezarowke jak kamienie i wieziono do wiezienia Drapczi. Reszta wiezniow jechala w innych ciezarowkach. Na miejscu skazanych zmuszano do uklekniecia na krawedzi wykopanego dolu i wysluchania listy popelnionych "zbrodni". A potem zabijano ich kolejno strzalem w plecy. My musielismy na to patrzec. Zapamietalem mnicha z Gadenu, ktory wciaz zyl, mimo iz wystrzelono do niego siedem razy. Zirytowani zolnierze wrzucili go do dolu i zakopali zywcem. Wielu skazanych umieralo jeszcze przed egzekucja - ze strachu i wycienczenia. Po kazdym strzale musielismy klaskac - zeby pokazac, ze cieszymy sie z egzekucji. Nie wolno bylo mowic ani nawet zakaslac.

W 1975 roku skonczyl sie moj wyrok i wyslano mnie do tzw. "brygady pracy". W obozie pracy warunki zycia byly niemal tak ciezkie, jak w wiezieniu. Jak wszyscy byli wiezniowie, "elementy reakcyjne", musialem nosic czarna czapke. Straznicy powtarzali wszystkim w czarnych czapkach, iz powinni byc wdzieczni za to, ze maja prace. Oczywiscie Chinczycy bacznie obserwowali czarne czapki. Nie wolno nam bylo opuszczac obozu bez straznika. Jedzenie nie roznilo sie od wieziennego. Jezeli chcialo sie uniknac bicia, nalezalo natychmiast wykonywac wszelkie polecenia. W obozie pracy spedzilem dziewiec lat. W tym czasie osiemnastu moich przyjaciol popelnilo samobojstwo. Wiekszosc wybiegala po prostu na szose i rzucala sie pod ciezarowki.

Ciala tych, ktorzy umarli z wyczerpania, wrzucano do pobliskiej rzeki. Dla "czarnych czapek" byl specjalny cmentarz, nazywajacy sie Fulo Dhotoe, co po chinsku znaczy "pelna czarna czapka".

Niektorzy z nas byli zbyt starzy, by kruszyc skaly i nosic kamienie. Zbierali fekalia, ktorymi potem nawozono pola. Kazdego dnia musieli zebrac co najmniej trzy pelne wiadra. Pamietam pewnego starca, Cetena angczuka, ktorego straznik zwymyslal za to, ze nie zebral dziennej normy. W odpowiedzi Ceten wykrzyknal, ze przed 1959 rokiem nie musial wykonywac takiej pracy. Kilka dni pozniej zostal stracony. Przez cztery lata pracowalem w cegielni, od czasu do czasu wysylano mnie rowniez na pole. Moglem wtedy porozmawiac z wiesniakami, ktorzy przychodzili na pole brygady, zebrzac o pozywienie. Dawalem im, co moglem, i wypytywalem o sytuacje na wsi. Mialem nadzieje, ze kiedys uda mi sie podzielic tymi informacjami z ludzmi z zewnatrz.

(Pierwsza taka okazja nadarzyla sie, kiedy znow mnie aresztowano. Powiedzialem wtedy sledczemu: "Nie ma zadnego postepu. Jesli mi nie wierzysz, idz i sam sie przekonaj".)

Pozniej przeniesiono mnie do fabryki dywanow. Udawalem, ze praca jest zbyt ciezka dla jednej osoby i domagalem sie pomocnika. Straznicy kazali mi isc na pole i wybrac go sobie. Przyprowadzilem dawnego wspolwieznia, Lobsanga angczuka. Pracowalismy razem calymi dniami; mielismy mnostwo czasu na rozmowy i snucie wspolnych planow.

Zaczelismy spisywac uzyskane informacje i pisac ulotki. W 1979 roku, pierwszego dnia Losaru [uroczystych obchodow tybetanskiego Nowego Roku] powiesilismy te ulotki - podpisane naszymi nazwiskami - na tablicy przed Menzikhangiem, na ktorej umieszczano zwykle teksty wystapien przewodniczacego Mao i chinskie materialy propagandowe. Dzis wiem, ze prawdopodobnie jako pierwsi od 1959 roku skrytykowalismy publicznie, na pismie, polityke Chin w Tybecie.

W kilka minut po wywieszeniu ulotki obaj znalezlismy sie na komisariacie. Kiedy zapytano nas, dlaczego zrobilismy to, co zrobilismy, powiedzielismy, ze mamy konstytucyjne prawo do wyrazania wlasnych pogladow. Chinski urzednik odparl: "To prawda, ale nie pochwalamy waszego postepku, gdyz moze miec negatywny wplyw na masy". Ulotka rzeczywiscie wywolala spore zamieszanie. Nie aresztowano nas od razu. Widocznie wladze obawialy sie reakcji mieszkancow Lhasy. Mimo to wiedzielismy, ze predzej czy pozniej zostaniemy ponownie aresztowani.

Po kilku miesiacach aresztowano Lobsanga, a ja znalazlem sie pod scisla obserwacja. Zawsze towarzyszylo mi dwoch agentow. Pewnego dnia dostalem gryps od Lobsanga: "Chinczycy mowia mi, ze od czasu mojego aresztowania nikt nie wspomina nawet o niepodleglosci. Probuja mnie przekonac, ze jestesmy jedynymi Tybetanczykami, ktorzy chca niepodleglosci. Moze uda ci sie napisac nowe ulotki i rozlepic je na ulicach Lhasy. Prosze, nie pozwol umrzec duchowi sprzeciwu".

Doszedlem do wniosku, ze wlasciwie nie mam nic do stracenia, i zaczalem pisac ulotki. Pewnej nocy wymknalem sie z obozu po wylaczeniu swiatel. Po trzech godzinach marszu dotarlem do Lhasy i rozlepilem ulotki. Do obozu wrocilem tuz przed switem. Polozylem sie na poslaniu i udawalem chorego. Rano przyszla policja. Kiedy odkryto ulotki, zaczeto mnie podejrzewac, choc tym razem ich nie podpisalem. Powiedzialem policjantom, ze jestem chory. Kazano mi udac sie do szpitala.

26 sierpnia 1983 roku zostalem aresztowany w klasztorze Drepung. Udzielono mi przepustki na odwiedzenie klasztoru. O polnocy do izby wtargneli uzbrojeni policjanci i zabrali mnie prosto do wiezienia. Tym razem dokladniej przeszukano rzeczy, ktore zostawilem w obozie, i odkryto kopie ulotki, w ktorej zyczylem szczesliwego nowego roku mieszkancom Lhasy. Choc akurat ta ulotka nie miala nic wspolnego z polityka, wladze uznaly ja za dowod dzialalnosci kontrrewolucyjnej. Nie odbyl sie zaden proces. Po prostu skazano mnie na osiem lat wiezienia.

Najpierw trafilem do "starego" Seitru, ktore wtedy bylo jeszcze wiezieniem, a nie jak dzis, aresztem. Po roku przeniesiono mnie do "nowego" Seitru, a nastepnie do Outritu, gdzie spedzilem szesc lat. Kiedy z Outritu wywieziono wszystkich wiezniow politycznych, osadzono mnie w Drapczi.

W Outritu [Oddzial Nr 5 Reedukacyjnego Obozu Pracy Sangjip] staralem sie spisywac informacje o wiezieniu i wspolwiezniach. Ukrywalem te zapiski w rekawach, ktore przywiazywalem do nadgarstkow. Nigdy nie pokazywalem notatek innym wiezniom, gdyz byli wsrod nich donosiciele. Uzywalem papieru i olowkow, ktore dostawalem od wladz wieziennych, zeby pisac kolejne "samokrytyki". Dawalem te zapiski ludziom, ktorzy mnie odwiedzali, proszac o przekazywanie ich cudzoziemcom. Niektore dotarly do Dharamsali.

Pewnego dnia wszystko sie wydalo. Na przesluchaniach utrzymywalem, ze notatki te powstawaly w obozie pracy. Choc nie znaleziono zadnego dowodu, ktory moglby obalic moja wersje, przedluzono mi wyrok o rok. Pisalem jednak dalej.

W 1985 roku warunki w wiezieniu poprawily sie nieco. Mysle, ze przyczynilo sie do tego oficjalne oswiadczenie Jego Swiatobliwosci Dalajlamy, w ktorym wyrazil on pragnienie odwiedzenia Tybetu. Chinski rzad chcial pokazac swiatu, ze rzeczywiscie prowadzi polityke liberalizacji. Po krwawym stlumieniu demonstracji w 1987 roku stalo sie jasne, ze do wizyty nie dojdzie, i sytuacja natychmiast wrocila do "normy". Przed demonstracjami w moim wiezieniu przetrzymywano tylko kilku wiezniow politycznych - w dniu wybuchu rozruchow bylo ich juz kilkuset.

Wladze staraly sie odseparowac "starych" wiezniow od tych, ktorych skazano w 1987 roku. Ilekroc przylapano nas na rozmowie, wszyscy bylismy przesluchiwani.

Glownym zrodlem informacji o swiecie za drutami byli odwiedzajacy mnie krewni i male radio tranzystorowe, ktore udalo sie przemycic na teren wiezienia. Ukrywano je w "dongmo" [kociol na herbate]. Staralem sie spisywac wazniejsze wiadomosci. W koncu jeden z pietnastu donosicieli z mojej brygady dowiedzial sie o radiu. Ngodrup, wlasciciel odbiornika, zostal ciezko pobity; zlamano mu obie nogi.

Pewnego dnia straznicy przylapali Jeszego Ngalanga na podawaniu grypsu krewnemu. Poddano go torturom, a krewnego pobito za brama wiezienia. Wyrok Jeszego zwiekszono o dziewiec lat. Po tym incydencie wiezniow politycznych znacznie czesciej bito i wzywano na "thamzingi". Najczesciej torturowano dlugimi elektrycznymi palkami. Niektorzy oficerowie bili nas przeciwsnieznymi lancuchami na kola.

13 pazdziernika 1990 roku zostalem ponownie przeniesiony do wiezienia Drapczi. Natychmiast po przybyciu zabrano mnie na przesluchanie. Czekal na mnie Paldzior, slynacy z okrucienstwa sledczy. Spojrzal w akta i powiedzial: "To juz drugi wyrok. Musisz byc bardzo zlym czlowiekiem. Dlaczego znow tu trafiles?". Odparlem, ze rozwieszalem ulotki na ulicach Lhasy. Paldzior wstal i zapytal cicho: "Nadal chcesz niepodleglosci?". Milczalem. Sledczy chwycil elektryczna palke i wcisnal mi ja w usta. Odzyskalem przytomnosc po kilku godzinach. Lezalem w kaluzy wymiocin i moczu. Stracilem dwadziescia zebow. Te, ktore zostaly, wypadly po kilku tygodniach.

Wiezniowie polityczni i kryminalni nie mogli ze soba rozmawiac. Czasami udawalo sie nam spotkac na korytarzu. Podczas tych rozmow dowiedzialem sie, ze wiezniow politycznych traktuje sie znacznie gorzej niz kryminalnych. Ci ostatni mogli rozmawiac z odwiedzajacymi przez dwie-trzy godziny; polityczni - przez dziesiec minut. Podczas wizyt wiezniom kryminalnym zezwalano na chwile prywatnosci; w przypadku politycznych nie wchodzilo to w gre. Rodziny nie mialy szans na spotkanie z wiezniem politycznym poza dniem odwiedzin - w przypadku kryminalistow bylo to mozliwe. Wiezniowie kryminalni dostawali tez znacznie lepsze pozywienie, a podczas spotkan reedukacyjnych siedzieli na krzeslach (polityczni - na podlodze). Stosunki miedzy wiezniami politycznymi i kryminalnymi ukladaly sie na ogol dobrze, choc zdarzaly sie wyjatki. Niektorzy wiezniowie kryminalni zdawali sie wierzyc we wszystko, co mowili im straznicy o "imperialistycznych dywersantach", i bili nas, ilekroc nadarzyla sie okazja. Inni starali sie po prostu przypodobac wladzom. W Drapczi wielu wiezniow kryminalnych zwolniono przed terminem za "wspolprace z administracja wiezienna".

Miesiac przed zwolnieniem skontaktowalem sie z tybetanskimi urzednikami, ktorym moglem zaufac, proszac ich o kupienie od Chinczykow kilku narzedzi tortur, uzywanych w wiezieniu. Kiedy wyszedlem z wiezienia, przedmioty te czekaly na mnie w domu przyjaciela. Na ich zakup zlozylo sie kilkunastu Tybetanczykow, ktorzy wierzyli, ze pokazanie ich swiatu jest wazne. Jedna palka elektryczna kosztowala okolo 800 yuanow - trzy srednie pensje.

Po zwolnieniu przez trzynascie dni przygotowywalem sie w Lhasie do ucieczki do Indii. 7 pazdziernika 1992 roku, przebrany za Chinczyka, wyjechalem jeepem ze stolicy. Pierwszy raz w zyciu mialem na sobie krawat. Po dwoch dniach dotarlem do granicznego miasteczka Dangmo. Z wiarygodnego zrodla dowiedzialem sie, ze poszukuje mnie straz graniczna. Po dziesieciu dniach, ktore spedzilem w domu znajomego, wyruszyl w droge z nepalskim kulisem. Przez caly dzien i cala noc wedrowalismy przez gesty las. Wchodzac na prowizoryczny most z lancucha, widzialem straznikow patrolujacych Most Przyjazni [most graniczny miedzy ChRL i Nepalem]. Dzieki pomocy nepalskiego policjanta dotarlem do Kathmandu, gdzie przez dwa dni ukrywalem sie w jednym z tybetanskich domow. Nie chcialem ryzykowac aresztowania przez nepalskie wladze, na ktore naciskal w tej sprawie rzad Chin. Potem wyruszylem do Dharamsali, siedziby Jego Swiatobliwosci na wygnaniu.

Nadal mam tylko jedno pragnienie - opowiadac swiatu o tym, co dzieje sie w Tybecie.

Opracowanie: Polskie Stowarzyszenie Przyjaciol Tybetu

 

Powrot do menu Historia     Powrot do strony glownej