Jesienią 1939 r. Heinrich Harrer, sławny austriacki alpinista, wyruszył, by zdobyć Nanga Parbat, jeden z najwyższych szczytów Himalajów. Egocentryczny Harrer, który wcześniej zainteresowany był jedynie zdobywaniem sławy, także poprzez karierę w Partii Nazistowskiej, doznał w czasie tej podróży emocjonalnego przebudzenia. Ujęty przez żołnierzy brytyjskich na terenie Indii, uwięziony został w obozie jenieckim. Uciekł i przez dwa lata błąkał się po Himalajach, by dotrzeć w końcu do stolicy tajemniczego, bo zamkniętego wtedy dla cudzoziemców Tybetu, Lhasy. Swoją przyjaźnią obdarzył go młodziutki Dalajlama. Harrer spędził w Tybecie 7 lat. Kiedy wyjeżdżał, był już innym człowiekiem. Uciekał ze swojej drugiej ojczyzny wiosną 1951 r., uchodząc przed inwazją wojsk Chin Ludowych.

Siedem lat w Tybecie

Niemieckie pismo "Stern Magazine", latem 1997 r., już po zakończeniu zdjęć do filmu, ujawniło rzeczywiste rozmiary tybetańskiej przemiany Harrera. Otóż okazało się, że od 1933 r. był on w szeregach SA, a od 1938 r. niesławnego SS. Ponieważ autorzy filmu nie zdawali sobie z tego sprawy, dopiero po rewelacjach "Sterna" dodali do filmu komentarz o przynależności Harrera do Partii Nazistowskiej. Nic dziwnego, że niczego nie podejrzewali. Człowiek, który napisał Siedem lat w Tybecie w żadnym razie nie był faszystą. Może z munduru, ale nie z przekonań. Jego zachwyt nad Tybetem, pozbawiony uczucia wyższości, jest tego najlepszym dowodem. W czasie swego pobytu w Lhasie Harrer i jego przyjaciel, z którym przedostał się do Tybetu, Peter Aufschnaiter, zyskali sobie ogromną przyjaźń mieszkańców tego miasta. Podziwiano i szanowano ich upór i konsekwencję, z jaką - pomimo wielu przeszkód i surowych zakazów - przedostali się do stolicy owianego legendami Shangri-la. Obaj szybko stali się pupilkami lhaskiej arystokracji. Zainteresowano się ich "nowoczesnymi" umiejętnościami i wynajmowano do przeróżnych prac. Harrer i Aufschnaiter przyjmowali je z wdzięcznością i zachwytem - w każdym razie do zniszczonej wojną Europy nie spieszyło im się z miejsca, które zdawało się rajem na ziemi.

To im Lhasa zawdzięczała korty tenisowe latem i lodowisko zimą. Harrer zbudował w ogrodzie arystokraty Ceringa pierwszą w Lhasie fontannę, opiekował się letnim ogrodem Dalajlamy. Na prośbę młodziutkiego Dalajlamy fotografował wydarzenia, uroczystości i życie codzienne Tybetu, kręcił filmy dokumentalne, uczył młodego władcę Tybetu języka angielskiego i dzielił się swoją wiedzą na temat nowoczesnej techniki. Aufschniter, któremu zlecono rozbudowę i ulepszenie jedynej istniejącej w Lhasie elektrowni, przy okazji budowy kanału nawadniającego dokonał odkryć archeologicznych. Harrer i Aufschnaiter są autorami pierwszego dokładnego planu Lhasy. Uregulowali też bieg rzeki Kyiczu, której wezbrane wody zagrażały letniemu pałacowi Dalajlamy Norbulingce. Prace rozpoczęli wczesną wiosną 1948 r. Otrzymali 500 żołnierzy i 1000 kulisów. Harrer zanotował: "Tutejsi ludzie są znacznie słabsi od naszych robotników i zawsze otwierali usta ze zdumienia, gdy zniecierpliwiony sam chwytałem za łopatę. I w dodatku te ciągłe przerwy i pauzy! Ktoś krzyczy, bo zobaczył na łopacie robaka: wszyscy rzucają pracę, ratują robaka i przenoszą go w bezpieczne miejsce!".

Film Siedem lat w Tybecie jest oparty na niezwykłych wspomnieniach pod tym samym tytułem spisanych przez Heinricha Harrera. Właśnie ukazują się one w Polsce po raz pierwszy. Oto relacja z pierwszej ręki:

Skierowałem się czym prędzej ku sali kinowej, ale zanim zdążyłem tam wejść, otworzyły się drzwi i stanąłem oko w oko Żyjącym Buddą. Mimo całego zaskoczenia skłoniłem się głęboko i podałem mu moją szarfę. Wziął ją ode mnie lewą rękę, prawą wykonując impulsywny gest błogosławieństwa, będący raczej spontanicznym wyrażeniem uczuć chłopca, który wreszcie przeforsował swoją wolę, niż ceremonialnym położeniem ręki na głowie. W sali kinowej siedzieli już ze spuszczonymi głowami trzej opaci, osobiście opiekunowie Króla-Boga. Wszystkich trzech znałem dobrze i nie uszło mojej uwadze, jak lodowato odpowiedzieli dzisiaj na moje pozdrowienie. Z pewnością nie mogli się pogodzić z wtargnięciem intruza w ich dziedzinę, ale nie odważyliby się otwarcie przeciwstawić życzeniu Dalajlamy. Młody Król-Bóg był tym bardziej serdeczny. Promieniał na twarzy i zasypywał mnie pytaniami. Wydawało mi się, że mam przed sobą samotną istotę, którą przez wiele lat nurtowały różne problemy i teraz, gdy wreszcie ma z kim porozmawiać, chciałby uzyskać odpowiedź na wszystko na raz. Nie dał mi zresztą czasu do namysłu, ponaglając do założenia filmu, który już od dawna chciał obejrzeć. Był to film dokumentalny o kapitulacji Japończyków. Opatów, którzy mieli stanowić audytorium, odesłał na widownię.

Zapewne musiałem obchodzić się z projektorem niezbyt zręcznie i zbyt wolno, bo nagle niecierpliwie odsunął mnie na bok, sam wziął film do ręki i okazało się, że poczyna sobie znacznie wprawniej niż ja. Powiedział mi, że przez całą zimę zajmował się w Potali aparatami, zdążył już nawet rozłożyć projektor na części i złożyć go ponownie. Zauważyłem wówczas po raz pierwszy, że lubił sam dociekać sedna rzeczy, zamiast przyjmować coś już gotowe. Później doszło do tego, że jak jakiś dobry ojciec, pragnący zachować autorytet u dziecka, spędzałem całe wieczory na przypominaniu sobie na pół zapomnianych rzeczy lub uczyłem się nowych. Każde jego pytanie traktowałem bardzo poważnie i zadawałem sobie wiele trudu, aby na nie sumiennie odpowiedzieć. Zdawałem sobie bowiem sprawę z tego, że moje odpowiedzi będą stanowiły podstawę jego wykształcenia i wiedzy o zachodnim świecie.

Już przy tym pierwszym spotkaniu zaskoczył mnie swoimi technicznymi zdolnościami. Rozłożenie i złożenie projektora bez jakiejkolwiek instrukcji - nie umiał przecież przeczytać angielskich prospektów - było, jak na czternastolatka, mistrzowskim wyczynem. Teraz, gdy film już szedł na ekranie, był uszczęśliwiony, że aparat działa i nie szczędził mi pochwał. Gdy tak siedzieliśmy razem w kabinie, śledząc projekcję przez otwory w ścianie, cieszył się wszystkim, co widział i słyszał, często chwytał bezwiednie moje dłonie i ściskał je z podniecenia - zupełnie tak samo, jak robiłby to w ożywieniu każdy inny chłopiec. Chociaż pierwszy raz w życiu siedział sam na sam z białym człowiekiem, zachowywał się całkowicie naturalnie, bez najmniejszego onieśmielenia. Podczas przewijania następnego filmu wcisnął mi do ręki mikrofon nalegając, abym coś powiedział. Równocześnie przez okienka obserwował bacznie oświetloną elektrycznym światłem widownię, gdzie na dywanach siedzieli jego nauczyciele. Widziałem, że miał wielką ochotę zobaczyć zdumione miny czcigodnych opatów, kiedy nagle z głośnika rozlegnie się głos, ale bądź co bądź byli to jego nauczyciele i chociaż był ich panem, czuł przed nimi respekt. Nie chciałem mu zepsuć przyjemności i poprosiłem publikę o pozostanie na miejscach, zapowiadając, że następny film przyniesie sensacje z Tybetu. Był zachwycony i śmiał się radośnie z zaskoczenia mnichów, zszokowanych moim wesołym, lekkim tonem. Nikt dotąd nie wyrażał się rak swobodnie w obecności boskiego władcy i on sam śledził tę ciekawą sytuację z pałającymi oczyma. Puszczanie jednego z filmów, które nakręciłem w Lhasie, pozostawił mnie, a sam zajął się pulpitem rozdzielczym. Jako że był to mój pierwszy film, byłem niemniej od niego ciekaw rezultatów. Okazało się, że mogłem być zadowolony, a niedostatki, które nie uszłyby pewnie uwadze fachowca, nie miały tu większego znaczenia. Film przedstawiał moje ujęcia z "małego" święta noworocznego i nawet opaci zapomnieli na chwilę o powadze, rozpoznając swoje czcigodne postaci na błyszczącym ekranie, a gdy ukazało się zbliżenie ministra, który zdrzemnął się podczas ceremonii, rozległ się głośny śmiech. Jednakże był to śmiech dobrotliwy, bo każdy z nich nie raz musiał walczyć z sennością. Wszakże wieść o tym, że Dalajlama ujrzał chwilę słabości swojego ministra musiała rozejść się wśród arystokracji, bo później, gdy tylko pojawiłem się gdzieś z kamerą, wszyscy przybierali godne pozy.

***

Gdy zostaliśmy sami, wspólnie schowaliśmy filmy i przykryliśmy aparaturę żółtymi pokrowcami. Potem usiedliśmy na widowni, na wspaniałych dywanach, oświetlonych promieniami słońca wpadającymi przez otwarte okna. Na szczęście przyzwyczaiłem się już do siedzenia na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, bo w pomieszczeniach Dalajlamy nie było krzeseł ani poduszek do siedzenia. Początkowo nie śmiałem usiąść, ponieważ wiedziałem, że w obecności Króla-Boga nie wolno siedzieć nawet ministrom; nie było tu też tronu, który podkreślałby przynajmniej jego pozycję. Ale on po prostu chwycił mnie za rękaw i pociągnął w dół, kładąc kres moim wahaniom.

Powiedział mi, że od dawna planował to spotkanie, ponieważ wiedział, że musi kiedyś uczynić ten krok, aby dowiedzieć się czegoś o świecie. Liczył się z tym, że regent będzie temu przeciwny, ale miał zamiar spełnić swoją wolę i nawet przygotował sobie odpowiedź na jego sprzeciw. Zdecydowanie postanowił przyswoić sobie, poza religijną wiedzą, także inne umiejętności i ja wydawałem mu się jedyną osobą, która mogłaby mu w tym pomóc. O tym, że byłem dyplomowanym nauczycielem, nie miał pojęcia, a nawet gdyby wiedział, zapewne i tak nie wywarłoby to na nim większego wrażenia. Zapytał, ile mam lat, i bardzo się zdziwił, że dopiero trzydzieści siedem. Podobnie jak wielu Tybetańczyków, moje "żółte" włosy uznał za oznakę podeszłego wieku. Z dziecięcą ciekawością przyglądał się mojej twarzy i dziwił się rozmiarom mojego nosa, który jest przecież zupełnie normalnej wielkości, ale w porównaniu z małymi nosami mongolskimi, wzbudzał już nie raz sensację. Wreszcie dostrzegł włoski na mojej dłoni i powiedział śmiejąc się rozbrajająco: "Henrig, ty masz włosy jak małpa!" Natychmiast przyszła mi go głowy riposta, ponieważ znałem legendę, która głosi, że Tybetańczycy pochodzą ze związku swojego bóstwa Czenrezi z demonicą. Łącząc się z nią, Czenrezi przybrał postać małpy, a ponieważ dalajlama jest inkarnacją tego Budddy, porównanie nie było dla mnie obraźliwe.

Poprzez takie wesołe uwagi nasza rozmowa stała się swobodna i obydwaj pozbyliśmy się onieśmielenia. Teraz i ja mogłem mu się bliżej przyjrzeć. Dobre wrażenie, jakie zrobił na mnie wcześniej, w czasie przelotnych spotkań, pogłębiło się teraz jeszcze bardziej. Jego skóra była jaśniejsza, niż u przeciętnego Tybetańczyka i o kilka odcieni jaśniejsza, niż skóra lhaskich arystokratów. Jego wyraziste, nieznacznie tylko skośne oczy natychmiast mnie zafascynowały. Tryskały życiem i nie przypominały nieprzeniknionego wzroku Mongołów. Jego policzki pałały i z ciekawości pochylał się ku mnie co chwila. Uszy miał lekko odstające - jak się później dowiedziałem była to jedna z cech świadczących o tym, że jest on inkarnacją Buddy. Dla ochrony głowy przed chłodem Potali, włosy miał nieco dłuższe niż to było w zwyczaju. Jak na swój wiek, był wyrośnięty i w przyszłości osiągnie pewnie słuszny wzrost swoich rodziców. Niestety, wskutek długotrwałych studiów i siedzenia z pochylonymi plecami, przywykł do wadliwej postawy ciała. Szlachetne, wysmukłe dłonie spoczywały zazwyczaj w bezruchu. Zauważyłem, że często ze zdumieniem spoglądał na moje ręce, gdy wypowiadanym przeze mnie słowom towarzyszyły gesty. Ponieważ Tybetańczycy w ogóle nie posługują się gestykulacją, co jest równocześnie wyrazem spokoju Azjatów, najdrobniejszy mój ruch zwracał jego uwagę. Podobnie jak wszyscy mnisi, Dalajlama nosił także bordowe szaty, zalecone kiedyś przez Buddę, i zewnętrznie nie różnił się od innych duchownych urzędników.

Było już około trzeciej po południu, gdy wszedł Sopon Khenpo, opat, który dbał o cielesne sprawy Dalejlamy, aby przypomnieć młodemu królowi o jedzeniu. Wstałem chcąc się pożegnać, ale on natychmiast pociągnął mnie, abym usiadł z powrotem, polecając opatowi przyjść później. Nieśmiało wyjął zeszyt z zasmarowaną różnymi rysunkami okładką i poprosił, abym przejrzał jego próby pisania. Ku mojemu zdumieniu ujrzałem, że ćwiczył pisanie dużych liter alfabetu łacińskiego. A więc zajmował się nie tylko męczącymi studiami religijnymi, ale wypełniał sobie samotne godziny majstrowaniem przy najnowocześniejszych zachodnich aparatach i z własnej inicjatywy rozpoczął naukę obcych języków. nalegał, abyśmy natychmiast przystąpili do lekcji języka angielskiego. Wymowę zapisywał sobie zaraz swoim drobnym tybetańskim pismem.

***

Kiedyś, gdy znowu przekraczałem wrota Żółtego Ogrodu, odniosłem wrażenie, jakby Dalajlama wypatrywał mnie przez swoje małe okienko. Wydawało mi się, że ma okulary i zdziwiło mnie to, ponieważ nigdy ich u niego nie widziałem. Kiedy go o to zapytałem, wyznał mi, że już od pewnego czasu ma kłopoty z oczami. Dlatego do nauki zakładał okulary, które brat sprowadził mu przez indyjskie poselstwo. Prawdopodobnie zepsuł sobie wzrok jako małe dziecko, gdy godzinami oglądał Lhasę przez lornetkę, a czytanie i studiowanie w ciemnej, źle oświetlonej Potali też nie sprzyjało poprawie jego wzroku. Tego dnia miał na sobie krótką czerwoną kurteczkę narzuconą na mnisie szaty. Sam ją sobie zaprojektował i bardzo był z niej dumny. Mógł ją jednak nosić tylko w czasie wolnym od zajęć. jej największą zaletą były kieszenie, ponieważ w ubiorach tybetańskich nie ma ich w ogóle. Dalajlama zauważył je zapewne w czasopismach lub w mojej kurtce i zorientował się jak bardzo są użyteczne. Jak każdy chłopiec w jego wieku, nosił w nich nóż, śrubokręt, słodycze i tym podobne rzeczy. Upychał w nich także kredki i wieczne pióra i był zapewne pierwszym dalajlamą, który lubił takie rzeczy. Cieszył się także bardzo swoim zbiorem zegarków, pochodzącym częściowo z majątku Dalajlamy XIII. Jednak swój najbardziej ulubiony okaz - omegę z datownikiem, nabył za własne, otrzymane w darze pieniądze. Do czasu osiągnięcia pełnoletności mógł dysponować jedynie tymi pieniędzmi, które wierni składali w ofierze u stóp tronu. dopiero później skarbce Potali i Ogrodu Klejnotów staną przed nim otworem i jako władca Tybetu, będzie jednym z najbogatszych ludzi na świecie.

Heinrich Harrer Siedem lat w Tybecie, Moje życie na dworze Dalajlamy, przeł. Ewa Waldeck-Kurtyka, Świat Książki 1998

Ze wspomnień XIV Dalajlamy

Kiedy byłem dzieckiem, Lhasę odwiedziło chyba z dziesięciu Europejczyków. Większości z nich nigdy nie widziałem, a dopóki Lobsang Samten nie przyprowadził do mnie Heinricha Harrera, nie miałem okazji, żeby poznać jakiegoś indzi, jak nazywamy w Tybecie ludzi z Zachodu. (...) Heinrich Harrer był wspaniałym człowiekiem. Miał jasne włosy - nigdy przedtem takich nie widziałem, nazywałem go więc Gopse, "Żółta głowa". Był Austriakiem. Podczas II wojny światowej internowali go w Indiach Anglicy, ale udało mu się uciec. Dotarł do Lhasy razem z przyjacielem i współwięźniem Peterem Aufschnaiterem. Było to niezwykłe osiągnięcie, gdyż oficjalnie cudzoziemcy nie mieli wstępu do Tybetu (z wyjątkiem tych kilku, którzy uzyskali specjalne pozwolenia). Zanim dotarli wreszcie do stolicy przez kilka lat żyli jak nomadowie. Ich odwaga i upór zrobiły na ludziach takie wrażenie, że rząd pozwolił im zostać. Naturalnie dowiedziałem się o nich jako jeden z pierwszych i bardzo ich chciałem poznać, szczególnie Harrera, który szybko zyskał opinię interesującego i towarzyskiego człowieka. Mówił wspaniałym potocznym tybetańskim i miał cudowne poczucie humoru. Był przy tym niezwykle grzeczny i uprzejmy. Kiedy poznałem go bliżej, dał spokój tym ceremoniom (chyba, że w pobliżu byli jacyś urzędnicy). Bardzo to ceniłem. Pierwszy raz spotkaliśmy się chyba w 1948 r. i przez następne półtora roku, do dnia jego wyjazdu z Tybetu, regularnie go widywałem - zwykle raz w tygodniu. Dzięki niemu dowiedziałem się czegoś o świecie, szczególnie o Europie, i o ostatniej wojnie. Pomagał mi również w angielskim, którego właśnie zaczął mnie uczyć jeden z urzędników. Znałem już alfabet, dobrałem do angielskich głosek odpowiedniki tybetańskie i bardzo chciałem uczyć się dalej. Harrer pomagał mi również w wielu praktycznych sprawach. Na przykład, przy naprawie generatora, który podarowano mi wraz z elektrycznym projektorem. Było to bardzo stare i chore urządzenie. Często się zastanawiałem, czy urzędnicy brytyjscy nie zatrzymali sobie przeznaczonego dla mnie generatora i nie oddali mi jakiegoś starego!

***

Kiedy miałem dziewięć lat, odkryłem wśród rzeczy mego poprzednika dwa stare projektory na korbkę i kilka filmów. Przez pewien czas nie mogłem znaleźć nikogo, kto wiedziałby, jak je uruchomić. W końcu okazało się, że stary chiński mnich z Norbulingki (rodzice podarowali go XIII Dalajlamie, gdy ten odwiedził Chiny w 1908 roku) jest zdolnym mechanikiem. Był to bardzo dobry, szczery, oddany swemu powołaniu człowiek, ale - jak wielu Chińczyków - łatwo wpadał w złość.

Jeden z filmów okazał się kroniką z koronacji króla Jerzego V. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie szeregi, szeregi i szeregi wspaniale umundurowanych żołnierzy z całego świata. Drugi film przedstawiał intrygujący trick - tancerki wykluwające się z jaj. Ale najbardziej interesujący był dokument o wydobywaniu złota.

Dowiedziałem się z niego, jak niebezpieczne jest górnictwo i w jak trudnych warunkach pracują górnicy. Kiedy później słyszałem o eksploatowaniu klasy robotniczej, a w następnych latach miało się to zdarzać bardzo często, zawsze myślałem o tym filmie.

Niestety, stary chiński mnich, z którym się szybko zaprzyjaźniłem, umarł wkrótce po dokonaniu tego ważnego odkrycia. Zdążyłem się jednak nauczyć obsługiwania projektora, zdobywając przy tej okazji pierwsze doświadczenia z dziedziny elektryczności i zasad działania dynama. Okazało się bardzo to przydatne, kiedy dostałem później w prezencie od brytyjskiej rodziny królewskiej nowoczesny projektor z własną prądnicą.

Wolność na wygnaniu, Autobiografia Jego Świątobliwości Dalajlamy Tybetu, tłum. Adam Kozieł, Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Tybetu, Wydawnictwo Atlantis, Warszawa 1993 r.

W Siedmiu latach w Tybecie w postać Heinricha Harrera wcielił się hollywoodzki gwiazdor Brad Pitt. Matkę XIV Dalajlamy gra jego prawdziwa siostra Jetsun Pelma. Ponad 100 mnichów przewieziono z ich klasztorów w Indiach na plan filmu do Argentyny. Wielu starszych mnichów urodziło się w wolnym Tybecie i wyemigrowało po chińskiej inwazji. Biorąc udział w filmie ponownie przeżywali dramatyczne fakty ze swego życia.

Tenzin Dziangcziub w Argentynie spędził pół roku. Zagrał trzy epizodyczne rólki, pomagał budować dekoracje - kopie tybetańskich budowli. Po powrocie do Indii przez jakiś czas był asystentem jednego z głównych tybetańskich mistrzów medycyny, w ubiegłym roku przyjechał z kilkumiesięczną wizytą do Polski.

- Szefowa castingu wypatrzyła cię jeszcze w Indiach. Okazało się, że miała dobre oko gdyż reżyser obsadził cię aż w trzech epizodach. Jakie to były rólki?

- Po pierwsze grałem rolę, która pokazywała działanie współczucia. Na tym świecie żyje dużo różnych istot, żyją ludzie, zwierzęta domowe i dzikie. Każda z tych istot ma swoją karmę, która sprawia, że rodzą się w odpowiedniej dla nich formie. Bohater filmu, alpinista Harrer, kiedy już po paroletniej pieszej wędrówce przez zamarznięty płaskowyż tybetański został przyjęty w Lhasie, rozpoczął budowę kina dla Jego Świątobliwości. Kiedy rozpoczęto budowę, Tybetańczycy z przerażeniem zauważyli, że przy jej okazji niezliczona ilość drobnych stworzeń (robaków ziemnych, owadów) traci życie. Buddystom nie wolno zabijać. Ponieważ nie można było tego uniknąć podczas budowy, zaproszono kompetentnych mnichów - lamów, których zadaniem było recytowanie odpowiednich modlitw i powtarzanie mantr. Gram lamę, któremu przynoszono zebrane z ziemi insekty; modliłem się i powtarzałem mantry, które miały sprawić, by ich przyszłe wcielenia były lepsze. Staram się też ratować jak najwięcej tych istot od śmierci. To była moja pierwsza rola, grałem bardzo dobrze, a reżyser Jean-Jacques Annaud był bardzo zadowolony. Powierzył mi więc druga rólkę. Wcieliłem się w postać okrutnego chińskiego żołnierza. Ponieważ sam doświadczyłem cierpień na własnej skórze, potrafiłem wcielić się w rolę oprawcy. Była to scena, w której spacyfikowany zostaje klasztor buddyjski, a chińscy żołnierze zmuszają ucznia lamy, by zabił swego mistrza. Najpierw Chińczycy spalili obrazy sakralne i zniszczyli posągi Buddy, potem torturowali głównego lamę, łamiąc mu nogi. Ja grałem żołnierza, który - dając karabin do ręki uczniowi - chciał go zmusić, by zabił swego nauczyciela. Trzecia rola polegała na odczytaniu proroctwa XIII Dalajlamy. Grałem urzędnika rządowego, mnicha w biurze zarządcy okręgu. Czytałem intruzom zachodnim testament XIII Dalajlamy (m.in. głównemu bohaterowi), mówiąc: "Teraz rozumiecie, dlaczego nie chcemy tu nikogo z zagranicy" i, mimo że prosili o pozwolenie wjazdu, ja bardzo zdecydowanie odmawiałem.

- Jakie było twoje życie?

- Urodziłem się w bardzo trudnych czasach w Tybecie. Chińczycy napadli na nasz kraj. Zabili mojego ojca, braci i siostry. Zostałem sam z matką. Za Dalajlamą udaliśmy się na uchodźstwo do Indii. Byliśmy bardzo biedni, to były trudne czasy. Ale na szczęście urodziłem się w kulturze buddyjskiej i dzięki praktykowaniu nauk oświeconego Buddy, mając szczęście, udało mi się poprawić jakość mojego życia. Dalajlamie udało się utworzyć w Indiach rząd na uchodźstwie i ochronić kulturę tybetańską. Stworzył system szkolnictwa i dzięki temu mogłem uzyskać edukację. Potem dzięki szczęśliwemu połączeniu przyczyn i skutków, zostałem wybrany do osobistej ochrony Jego Światobliwości Dalajlamy. Miałem wtedy 24 lata i nie byłem jeszcze mnichem. Natychmiast jednak porzuciłem hazard, przestałem palić, starałem się jak najwięcej pomagać innym. Wkładałem wiele wysiłku w to, żeby być naprawdę szczerym i uczciwym człowiekiem. Gdziekolwiek Dalajlama udzielał nauk, ja mogłem ich słuchać i tu zaczęło się dla mnie najlepsze życie. Patrząc na bardzo wykształconych i oświeconych ludzi, pomyślałem, że muszę zacząć bardziej pracować nad sobą, wejść na ścieżkę wewnętrznego rozwoju. Pracowałem w ochronie Dalajlamy przez rok i 11 miesięcy. Potem zostałem przyjęty do Instytutu Astromedycznego Dharamsala, gdzie spędziłem 6 lat.

- Dlaczego zostałeś mnichem?

- Dużo rozmyślałem przed podjęciem tej decyzji. Modliłem się, starałem się oczyścić mój umysł, czytałem wiele ksiąg. Kiedy w 1989 r. ogłoszono, że Dalajlama otrzymał pokojową Nagrodę Nobla, wszyscy Tybetańczycy byli tak szczęśliwi, że każdy ofiarowywał, to co miał najlepszego. Ja pomyślałem, że nie mam nic do ofiarowania, jestem biednym uchodźcą, postanowiłem więc ofiarować Dalajlamie swoje życie i zostać mnichem. Kiedy Dalajlama wrócił z Norwegii, wszyscy Tybetańczycy świętowali jego powrót. Ja kupiłem wielką ilość kolorowych balonów z tej okazji i wypuściłem je w niebo na jego cześć.

- Czy granie w filmie podobało ci się?

- Film pokazuje wydarzenia z historii Tybetu, a ponieważ ja jestem Tybetańczykiem, częścią Tybetu cierpiącego z powodu chińskiej okupacji, chciałem wziąć w nim udział, by dać świadectwo prawdzie. Podobnie jak wielu innych Tybetańczyków, którzy zagrali w tym filmie, zrobiłem to, by pomóc swemu krajowi. To jest naprawdę nasza sprawa, nasze cierpienie. Ja jestem prostym człowiekiem, mnichem. Przede wszystkim praktykuję medytację i moją religię buddyjską. To naprawdę lubię robić.

Rozmawiali: Maciej Magura Góralski i Bogna Świątkowska

Testament XIII Dalajlamy

"Może się zdarzyć, iż tu, w Tybecie, religia i władza zostaną zaatakowane z zewnątrz i od wewnątrz. Jeśli nie będziemy strzec swojego kraju, to Ojciec i Syn, Dalajlama i Panczenlama, oraz wszyscy Czczigodni, którzy strzegą Wiary, znikną i przestaną być znani nawet z imienia. Zniszczone zostaną klasztory, a mnisi wypędzeni. Prawo przestanie być prawem. Ziemie i majątki dostojników zostaną skonfiskowane, oni sami zaś będą zmuszeni do służenia swoim wrogom. Jeśli tego nie uczynią, będą się błąkać po kraju niczym żebracy. Wszystkie istoty pogrążą się w otchłani rozpaczy i paraliżującego strachu. Dnie i noce będą się wlec powoli, pełne cierpienia".

Wolność na wygnaniu, Autobiografia Jego Świątobliwości Dalajlamy Tybetu, tłum. Adam Kozieł, Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Tybetu, Wydawnictwo Atlantis, Warszawa 1993 r.

Za Machiną nr 4/98

 

Powrót do menu Siedem lat w Tybecie     Powrót do strony głównej